Był sobie pociąg. Pociąg do podróżowania, pociąg do poznawania świata i pociąg do przekonania się na własne oczy. Ekspres w zasadzie.
I jakiś czas temu ten pociąg ruszył. Ruszył z peronu wrażeń napędzany dobrymi emocjami i pełną parą gna przez świat już od 3 lat. I Ty też możesz wskoczyć do tego pociągu. Bo znacznie lepiej niż w Hogwarcie, nie odjeżdża on z jakiegoś tam peronu 9 i 3/4, ale ze zwykłego Peronu 4.
Ale ja w zasadzie chciałem napisać o czym innym. Nie o maszynistach, ale o pasażerach na gapę. Bo właśnie przy okazji trzecich urodzin Peronu 4 wielu z nas mogło wreszcie spotkać się w realu.
Z Los Wiaheros znaliśmy się tylko mailowo. I tak przekomarzaliśmy się czasami czy mangostynki w Wietnamie są tak samo słodkie jak dwa lata temu, sprzeczaliśmy, gdzie najlepiej wymienić dolary na czarnym rynku w Birmie albo pytaliśmy czy, za przeproszeniem, dupy ich nie bolą od tego ciągłego pedałowania.
Z Tamtaramami chcieliśmy się nawet spotkać kilkakrotnie gdzieś na drugim końcu świata, bo ich blog do szczętu nas zauroczył. Ale te łobuzy najpierw opuściły Amerykę zanim my do niej dotarliśmy, a na centralnej Sumatrze zaszyli się tak głęboko, że nie sposób było przedrzeć się do nich przez Indonezję.
Z Agą i Krzyśkiem poznaliśmy się w Nowej Zelandii, gdy wzięli nas na stopa. Na początku „heloł, heloł”, „łer ju gołin?, hał ju dułin?”, ale jeszcze nim na dobre rozsiedliśmy się w ich samochodzie, kierowca zasuwa nagle do blondyny „Weź no Aga, przesuń te plecaki, zrób im trochę miejsca”. I tak potoczyło się kilka dni, a i Święta Bożego Narodzenia na obczyźnie razem się trafiły. Niejednemu łezka w oku się zakręciła, gdyśmy się rozjeżdżali.
Izy i Kamila nie znaliśmy w ogóle, choć o ich wyczynie już kiedyś słyszeliśmy. Bo i przejechać na motorach z Singapuru do Polski (przez Afrykę, Australię i Amerykę Południową po drodze!) to raczej nie byle co. Przejechać w 4 lata!
Byli oni, a także wiele innych szlachetnych osobistości. Wielbicieli mate, fanów przygody i miłośników niecodziennych doznań.
No i spotkaliśmy się teraz na jednym peronie, a weekend zleciał nie wiadomo gdzie. I taka mnie naszła konstatacja, że nic o sobie nie wiemy, a poczułem się jak w rodzinie. Sam już nie wiem czy to te kilkadziesiąt tekstów na blogach tak nas zbliżyło? Czy po prostu jesteśmy tacy sami? Nawet w Polsce mamy podobne marzenia.
Wypić dobre tanie wino na plantach w takim towarzystwie, to nawet lepiej niż smakować chilijski Merlot w samym Valle de Curicó.
A Kraków jak to Kraków. Europejska stolica kebabów, wódka jak za peerelu i nawet na smoku można zgrilować kiełbaskę.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy poczuliśmy się, jak w podróży. Kantor przy kantorze, tak samo jak w Bangkoku, turystyczny hostel w co drugiej bramie, identycznie jak w La Paz, a tłum Anglików, Niemców i Holendrów jak w Laosie.
Znów poczuliśmy, że jesteśmy w domu. Coś z tym trzeba zrobić.

.
Fajowo! Też bym się chętnie z blogerami- szwędaczami na żywca spotkała 🙂