Dziś o surfowaniu na kanapie, czyli pakowaniu się z butami w życie codzienne miejscowych.
Couch Surfing to wolność, mówią. To niepowtarzalna możliwość podejrzenia codzienności mieszkańców danego kraju. To sposobność poznania niezwykłych osób, które zapraszają cię do swojego życia i chętnie pokażą ci to, co u nich najlepsze.
Często to prawda.

Ale Couch Surfing to także rezygnacja z przygody. Poświęcenie improwizowanej nici podróżnej na rzecz planowania. „W środę jadę na 3 dni do Bariloche, bo tam ktoś chciał mnie przyjąć, a w sobotę mam kałcza w El Bolson”. Jadę prawie za darmo, to prawda, ale czym różnię się wówczas od wycieczki pakietowej „Argentyna w 16 dni”?
W przypadku, gdy podróżujesz bez specjalnego celu rysującego się nie tylko za miesiąc, ale nawet za tydzień, znalezienie gospodarza na trasie jest niemiłosiernie trudne. W miejscowościach turystycznych ludzie otrzymują po kilkanaście zapytań dziennie, więc ich pasja w przyjmowaniu gości z zagranicy po kilku miesiącach szybko się wyczerpuje, a entuzjazm stacza po równi pochyłej.

Jest też grupa osób, którą nocowanie u nieznajomych i nawiązywanie z nimi kontaktów, bądź co bądź, głównie ze względu hotelarskiego, nieco zniechęca. Pozostają wówczas serwisy, jak Wimdu, gdzie można wynająć prywatne mieszkania pod nieobecność właściciela i próbować mieszkać jak miejscowy, nie krępując się gospodarzami.
Ale wracając do pryncypiów. W podróży staramy się odwiedzić chociaż jednego kałcza w każdym kraju. Bo faktycznie w dwóch przypadkach na trzech jest to człowiek pozytywnie zakręcony, kochający podróże, pomocny i bywający inspiracją.

W Nowej Zelandii w ten sposób poznaliśmy Jaspera, który przyjął nas w Christchurch i zżyliśmy się tak bardzo, że szukając naszego Żuka, zostaliśmy u niego na święta, które wyprawiliśmy w polskim stylu w gronie Nowa Zelandia – Anglia – Zimbabwe – Szkocja – Polska. W chilijskim Puerto Varas zostaliśmy przyjęci do grona rodziny i gdyby nie był to dopiero nasz drugi tydzień w Ameryce, a co za tym idzie nasza znajomość języka nie sprowadzałaby się do potakiwania, to pewnie zostalibyśmy do zimy. Co nie zmienia faktu, że tyle płaczu, co podczas wyjazdu, to jeszcze nie było. W Kambodży mieszkaliśmy u pewnego Australijczyka, który wśród Khmerów znalazł sobie o kilkanaście lat młodszą żonę. Historia słodko-gorzka, jak to często bywa z miłością na linii Azja Południowo-Wschodnia – Świat Zachodu. Ale niezwykle pouczająca i otwierająca oczy. A w Izraelu zamieszkaliśmy w kibucu na Pustyni Negev wśród gajów cytrynowo-oliwnych i kontestatorów siłowej polityki Benjamina Netanyahu.
Bo jak śpiewał kiedyś Rojek, „życie to surfing, więc nie bój się fal”.
.
P.S. A najlepszy CouchSurfing i tak jest w Chile.

My jesteśmy właśnie na couchu w Chiang Mai. Zapytanie wysłane dzień przed przyjazdem. Couchsurfing jest genialny! Wszystkim polecamy!
Prawde powiadacie…my dopiero zaczynamy nasza podroz i couchsurfingowe doswiadczenia i musimy sie zgodzic, ze im dalej od typowej trasy turystycznej, tym lepsze wrazenia i bardziej zaangazowani gopodarze. Poki co bardzo chwalimy sobie surfing, ale fakt faktem, ze im miejsce bardziej popularne, ciezej trafic na chetnego gospodarza. Czekamy na kolejne inspirujace wpisy i pozdrawiamy z Macedonii!
hehe:) w pełni się z wami zgadzam. Ale nie tylko w tym, że couchsurfing jest świetny, ale też przede wszystkim w tym, że bez planowania na tydzień wprzód i często przesiadywania zdecydowanie za długo w necie trudno jest w pełni korzystać z uroków couchsurfingowania. I nie ma w tym nic dziwnego, jednak mało kto z otwartymi ramionami przyjmie pod dach i poświęci masę czasu i serca dwóm takim typkom, o których przeczytał kilka godzin wcześniej parę słów w internecie 😉 Może dlatego, my prawie nie korzystaliśmy. Choć szkoda wielka, bo te 2 doświadczenia były świetne.