Jeszcze nie tak dawno chcieliśmy przeprawić się z Kolumbii do Panamy. A kalendarz był napięty.
Jachtostop niestety został tu już dawno zamordowany, więc zostały rejsy komercyjne lub samolot. Padło na to pierwsze.

Jeszcze nie tak dawno zaokrętowaliśmy się na turecki bryg z kapitanem jak z Czarnej Perły. Orli nos, piracka opaska i błękitno-biały marynarski t-shirt oraz głos degustatora tysiąca butelek rumu. Archetyp żeglarza.
I cóż to była za łódź! Przerdzewiałe relingi naderwane w trzech miejscach. Brak elektryczności. Grot naderwany u nasady. Światła nawigacyjne przyklejone taśmą klejącą. Nawet turecka bandera była dziurawa.
– O kurczę. Tego nie widziałem. Musiało pęknąć podczas ostatniego rejsu – tłumaczył kapitan, z uwagą oglądając skorodowany reling, na którym rdza musiała najwidoczniej narosnąć poprzedniej nocy.

Po wypłynięciu na otwarte morze pojawiło się więcej niedoróbek. Głębokościomierz nie działa. GPSa nie ma. Wiatromierz nie działa. Silnik trzeba uruchamiać co osiem godzin, bo przegrzewa się, nawet gdy nie chodzi. To ponoć kwestia układu wydechowego, który wymieniono „przed ostatnim rejsem” i najpewniej coś musiało zostać nieszczelnie zamontowane. W nocy wszystko tak skrzypi, że mamy wrażenie, że zderzyliśmy się z rafą. To też sprawka wydechu, jak się dowiaduję.
Już na morzu, silnik wysiadł zupełnie, więc na San Blas dysponowaliśmy już tylko siłą wiatru. Niespecjalny pomysł wśród wysp koralowych. Ale przygoda jak malowanie.

Gdy trzeciego dnia rejsu wysiadł silnik do wciągania kotwicy i we czterech chłopa przez godzinę próbowaliśmy wciągnąć kilkaset kilo żelastwa na pokład, gdy tymczasem turecka gospodyni pontonem na pełnych obrotach napierała w burtę statku, żeby odepchnąć nas od rafy, nie wiedzieliśmy czy bardziej śmiać się czy płakać.
Jeszcze nie tak dawno…
Kalendarz był napięty, a samolot już czekał. A potem koła ze świstem potoczyły się po płycie lotniska i rozległy się brawa. Kilka miesięcy minęło jak z bicza strzelił i wkrótce po raz pierwszy od dwóch lat znów zobaczyliśmy śnieg. Tropikalna opalenizna odeszła jeszcze przed pierwszą odwilżą i obecnie jedyny ślad, jaki pozostał po Kolumbii, to imię naszego nowego psiaka, który wabi się Kali.
My z trudem wracamy do normalności nad Wisłą, a Wam życzymy wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
.
czy to już koniec wojaży? wróciliście do PL? nie moge w to uwierzyć…myślałem, że już na zawsze będziecie w drodze 🙂
smutno mi 😦
jak mogliście nam wszystkim zrobić coś takiego i wrócić?
co ja teraz będę czytać?
WITAJCIE 🙂
Nawzajem! Wspaniałego roku 2013 ! 🙂 Ale smutno, że to już 😦
Ależ smutność we mnie wstąpiła 😦 Tak mi poprawialiście humor swoimi wpisami a tu bach, bez ostrzeżenie end of the story…
Liczyłem, że zanim wrócicie, to uda mi się Was gdzieś po drodze dorwać i nadrobić straconą w Ubon Ratchathani okazję na wspólne piwo 🙂
Może następnym razem 🙂
Jesteście wielcy szkoda, że już nie będzie inspirujących wpisów.
jakoś smutno mi się zrobiło… juz koniec? wróciliście???
i co ja teraz będę czytała? Moze napiszecie książkę?
zrobicie jakiś pokaz slajdów??? ja czekam niecieprliwie…
W takim razie ja zycze pieknego nowego poczatku i kolejnych wojazy!!! Najlepszego w 2013!
Dzięki wszystkim za ciepłe słowa. Ale jeszcze nie umarliśmy i trzymamy się mocno. Jeszcze pewnie będzie sporo do czytania. Póki co na blogu, a później zobaczymy…
Dobrze, że jesteście z nami
to czekamy na ksiązkę 🙂
Tak znienacka? Bez ostrzezenia? Czekamy na dalsze wpisy, bo napewno macie jeszcze wiele wrazen do opisania. Powodzenia w tzw normalnosci 🙂
Miło nam powitać podróżników miło , ale tyle niedokonczonych opowieści nie przestawajcie pisac , powodzenia i do zobaczenia AGA
No to doczytałem…