Największe zaskoczenie: plaża. Lazurowa woda i biały piasek niemal jak na Filipinach czy atolach na Pacyfiku. To że bogowie i ludzkość powstali w tak pięknym miejscu, to akurat nie dziwi. Bardziej może fakt, że jesteśmy niemal na 4000 metrów. Na jeziorze Titicaca. A przede wszystkim owianej legendą Wyspie Słońca.

Oddalona zaledwie o kilkanaście kilometrów od gwarnej Copacabany Wyspa Słońca to inny świat. Elektryczność pojawiła się tu dopiero kilka lat temu, a życie płynie tu w takim tempie, że można niemal obserwować ziarenka przesypujące się w klepsydrze. O ile Copacabana ze swoim przygotowaniem na turystów czasami przypomina już gwarny Bangkok, o tyle Isla del Sol to raczej rolnicza wyspa, gdzie wraz z zachodzącym słońcem pozostaje jedynie wsłuchiwać się w szum zimnych wód jeziora Titicaca i rozmyślać o cywilizacji Inków.
To tu z morza wyłonił się bóg Wiracocha, który stworzył słońce i księżyc, a następnie z kamieni ulepił człowieka. To tu przyjeżdżali pielgrzymi z Tiwanaku, a nawet Cuzko, by złożyć w ofierze dary w świątyni Chincana, gdzie narodziła się ludzkość.

Mistycyzm Wyspy Słońca wciąż bije żywo. Oczywiście nie wśród turystów, dla których jest to niemal obowiązkowy przystanek na trasie Peru-Boliwia czy dziesiątków pizzerii prowadzonych tu specjalnie dla nich, ale wśród turystów lokalnych.
Weźmy taki przykład. Spacerując po wyspie, z dala od turystycznego szlaku, postanawiamy wspiąć się na pobliskie wzgórze. Wzgórze bez nazwy, bez ruin, ale czujemy podskórnie, że widok będzie z niego przepiękny. A kto wie, być może czai się tam Tajemnica.

Zasiadamy na szczycie, a nieopodal dobiega nas rytmiczne stukanie tamburynu i marakasów. Natchniony szaman w białej szacie rozdaje kilku zebranym osobom po cztery liście koki i przygotowuje się do błogosławieństwa. Szybko zostajemy zaproszeni do kręgu i powtarzamy słowa w języku Aymara. Błogosławieństwo odprawiane jest na cztery strony świata, po czym w każdym z kierunków wiatr unosi po jednym liściu koki.
Zebrani to 8 czy 10 osób z południowej Kolumbii. Przyjechali tu na dwutygodniowy urlop. Jezioro Titicaca dla wielu wciąż pozostaje świętym miejscem kultur prekolumbijskich. Jesteśmy pod niesamowitym wrażeniem, ale ku naszemu zdumieniu rytuał z liśćmi koki to dopiero początek ceremonii.
Po kilku minutach szaman z zawiniątka wyciąga butelkę po Johny Walkerze. Napój jakiś dziwny. Czarny, nieco gęstawy, wolno spływa po ściankach.

– Chcecie zostać na symboliczną konsumpcję ayahuaski? – pyta jeden z naszych nowych znajomych.
– Ayahuaski??!!?? Jasne, że tak!!
Wiele słyszeliśmy o tym niezwykłym napoju, przez jednych nazywanych najmocniejszym halucynogennym narkotykiem na świecie, a przez wiele kultur mezoameryki traktowanych jako oczyszczający rytuał łączący człowieka z innymi bytami.
Wkrótce ponownie usiedliśmy w niewielkim kręgu, a kolumbijski szaman po kolei wzywał do siebie zebranych i podawał niewielką kokosową czarkę z ayahuaską.
Ceremonia na Wyspie Słońca okazała się na tyle niezwykła, a Kolumbijczycy tak otwarci jak typowi Kolumbijczycy, że stało się to, co musiało się stać.

– Skoro Wam się podobało i zmierzacie na północ, może wpadniecie do nas, gdy będziecie w Kolumbii. Wiem, że nie macie pojęcia za ile tygodni dotrzecie w nasze rejony, ale dajcie znać, gdy będziecie się zbliżać. Tu jest mój numer. Raz na jakiś czas organizujemy picie ayahuaski, a poza tym stale zapraszamy na naszą posiadłość – zapraszał nas Gustavo.
I tak uzbrojeni w komórkę do kolumbijskiego szamana udaliśmy się w dalszą drogę. A o tym czy trafiliśmy wreszcie do Kolumbii, czy piliśmy ayahuaskę i dlaczego było to jedno z najbardziej niezwykłych przeżyć podczas całej podróży, opowiemy innym razem.
.
No pięknie! Chyba macie szczęście do takich historii. Czekamy na cd. z Kolumbii.