Mam tego dość.
Właśnie dziś, po dwóch tygodniach pobytu w Tajlandii, wjechaliśmy wreszcie do Malezji. Tymczasem w świecie wirtualnym cały czas tkwimy w Laosie i nie zanosi się, żebyśmy szybko się stamtąd wynieśli. Wobec tego postanowiliśmy podjąć drastyczne kroki.
Ilość zaprzeszłych wpisów, uznanych przez UberKomisję za niezbędne, którymi wprost musimy się z Wami podzielić, z trudem zredukowaliśmy do 7 (słownie: SIEDMIU!!!). W najbliższych dniach będziemy więc w Was naparzać jak poparzeni, przynajmniej dopóki nie dogonimy własnego cienia.
A zatem na początek kilka kartek z pamiętnika.
21.03 – Tat Lo

Kontynuujemy motocyklową pętlę po Płaskowyżu Bolaven. Poranny wypad motorem z Tat Lo na odległy o 10 km wodospad Tat Sung z nawiązką zrehabilitował przereklamowaną atmosferę Tat Lo.
Po drodze wszyscy witają radosnym „Sabajdi”, a u szczytu pory suchej niemal całkowicie wyschnięty wodospad okazał się nie lada atrakcją. I co najważniejsze gdy przechadzaliśmy się po krawędzi „wodospadu”, obserwując przepastne wyrzeźbione przez wodę klify, dołączyli do nas mali myśliwi.
Dzieciaki z 3-metrowymi dzidami polują na cykady, których roje zalegają drzewa w tej części Azji. Trzeba przyznać, że to nie lada sztuka zakraść się do owadów i zanim odlecą, dotknąć je czubkiem kija wysmarowanego klejem. Część owadów można schrupać na surowo, ale większość trafia na patyk i na sprzedaż. Smażone na głębokim tłuszczu cykady to miejscowy przysmak.
22.03 – Paksong

Dwa przepiękne wodospady – Tat Fan i Tat Yuang. Mimo że mamy akurat niedostatek wody, oba bardzo imponujące.
No i Dżungla. Z braku większych atrakcji postanowiliśmy podejść pod niedostępny Tat Fan jak bliżej się nam się uda.
Udało się na dwa obdrapane łokcie, trzy litry potu i ponadstumetrową przepaść. Ciekawa zapowiedź przed Borneo. Aż mi skoczyło ciśnienie.
A rano kawa z kupy. Ale o tym było poprzednim razem.
27.03 – Vang Vieng
Miasto z turystycznym klimatem. Wbrew naszym oczekiwaniom, tłumy Anglików przyjeżdżających tutaj się resetować, nie odbierają mu jednak wiele uroku. Malownicze położenie wśród krasowych ostańców nad rzeką zapewnia multum atrakcji.
W knajpach non-stop lecą stare odcinki Przyjaciół, a na straganach najlepsze naleśniki i bagietki w całej Azji (dużo lepsze niż w Bangkoku, a nawet Wietnamie).

Niestety od kilku dni pogoda taka sobie, więc nie załapiemy się na tubing. A szkoda, bo mieliśmy nawet ochotę sprawdzić, jak spływa się rwącą rzeką na oponce wśród tłumów, co kilkaset metrów popijając Lao Lao.
28.03 – Vang Vieng
Dziś kilka jaskiń i nowy azjatycki owoc, jaki odkryliśmy towarzysząc miejscowym dzieciakom. Niestety nie udało nam się ustalić nazwy. Z wierzchu jabłko, wewnątrz niby dragon fruit, ale nieco bardziej włóknisty.

Musimy kiedyś się zebrać i napisać osobny wpis o owocach. Przez pół roku uzbierało się już tego trochę, a to bardzo ciekawa i zupełnie nieznana w Polsce sprawa.
P.S. Vang Vieng jest bardzo urokliwe, ale na tyle turystyczne, że nawet za przejście mostem na drugą stronę rzeki trzeba płacić.
31.03 – Luang Prabang
Relaks, kamienice i obserwacja życia mnichów. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu Luang Prabang okazuje się uroczym miasteczkiem, które mimo że faktycznie nawiedzane jest przez liczne rzesze turystów, nie traci wiele ze swojego kolonialnego uroku. Dziwna sprawa w zasadzie, bo w Si Phan Don, Vang Vieng i tutaj prawie ten sam kejs.

W głównej mierze fakt ten Laos zawdzięcza niewiarygodnie wręcz zrelaksowanym mieszkańcom, którzy są prawdziwymi Grekami Azji i choć starają się zarobić parę groszy, to nic na siłę.
„Nie chcesz się targować, to szukaj gdzie indziej”. Nie chcesz jechać taksówką, idź piechotą. Nie chcesz iść na treking, idź sam. Rzecz niespotykana w Wietnamie, Indiach czy nawet Tajlandii.
P.S. Szkoda że równie zrelaksowane jak Laotańczycy nie są laotańskie koguty, z których jeden przez ostatnie 3 dni mieszkał z nami okno w okno i pierwsze próby głosowe miał o 3 w nocy, a od 5 do 8 nadawał już regularną audycję.
Dziś śniło mi się, że zastrzeliłem go z mojej birmańskiej procy, a Pauli, że na obiad był rosół.
05.04 – Muang Sing
Najciekawszy chyba dzień w Laosie. Wyruszając rano na motorze w góry, nie przypuszczaliśmy nawet do jakich niesamowitych wiosek uda nam się dojechać.

A trafiliśmy między innymi na wesele plemienia Akha w wiosce zagubionej na wzgórzach nieopodal chińskiej granicy. Do wielu wiosek Akha nie da się dojechać samochodem, a można dotrzeć do nich jedynie pieszo lub motorem terenowym, przedzierając się wąską górską dróżką.
Zdrowo podpici górale Akha wpoili w nas z pół litra lokalnej whiskey „lao lao” i zaprosili do tradycyjnej chaty. A tam lokalne odświętne stroje, uczta i pogaduchy.
Aż szkoda było wyjeżdżać przed zachodem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udało nam się dojechać na noc do odległego o 60 km Luang Nam Tha.
.
————————————————–
I film. Dziś mali myśliwi, czyli jak upolować cykadę i o tym, czego nie boi się zjeść nawet laotańskie dziecko:
.
.
I galeria z Bolavenu.
![]() |
Płaskowyż Bolaven, Laos |
.
Rafal… nie redukujcie zadnych wpisow, tylko dawajcie wszystko co macie – kawa na lawe. jak dla mnie to mozecie publikowac codziennie. przeczytam od deski do deski nawet jesli bedzie tekstow wiecej niz jeden codziennie. w Polsce OK. Wiosna… i zbliza sie nasze 10 lat po maturze (!) pozdrawiam Was bardzo mocno i czekam na wpisy!! (ps -naturalnej witaminy C macie pewnie pod dostatkiem, jak przewidywalam?)
Agata
Z chęcią pisalibyśmy częściej, bo wrażeń i spostrzeżeń mamy zawsze znacznie więcej. Tylko nie ma komu i kiedy tego robić 🙂
Zdrowie faktycznie nam dopisuje, do lokalnego jedzenia już dawno przywykliśmy i teraz codziennie cieszymy się świeżymi warzywami i owocami. Właśnie ku końcowi zbliża się sezon na mango, którym objadamy się na okrągło niemal od dwóch miesięcy. Ale cały czas są banany, ananasy, rambutany, dragonfruity i dziesiątki owoców, których nazwy znamy jedynie lokalne 🙂
nie dajcie się zwariować, przecież nie dla bloga się podróżuje… 🙂