Jestem Hindusem. Mam dobrą pracę. Jestem tragarzem lub robotnikiem drogowym. Mogę być także rykszarzem lub prowadzić własną firmę – Ekspresowe Obwoźne Usługi Szewskie lub Komiwojażeria – sprzedaż długopisów w autobusach. Jestem wyjątkowy, ale takich jak ja są dziesiątki milionów.

Mój dzień zaczyna się o 4-5 rano. Tuż po wschodzie słońca budzę się do życia wraz z całymi Indiami. Zwijam swój karton lub szmatę do spania, jeśli taką posiadam i załatwiam wszystkie potrzeby w mniej uczęszczanej części ulicy.
Jeśli jestem rykszarzem, pędzę na dworzec, główny skwer lub okoliczne atrakcje turystyczne, aby zająć dobre miejsce. Jeśli będę miał szczęście, trafi mi się dzisiaj kilku naiwnych turystów, którzy nie znając rynku zapłacą 100 rupii (6,5 zł) za przejazd rykszą. Znajdą się i tacy, którzy po ustaleniu i tak wygórowanej ceny na 40 rupii, zapłacą ostatecznie 60, gdy po pół godzinie jazdy zobaczą mnie zlanego potem, z mozołem walczącego z rowerem. Jeśli, jak zwykle, także i dziś nie trafi mi się żaden turysta, może uda mi się wyrwać 6-10 klientów, którzy zapłacą po 20 rupii.
Jeśli jestem tragarzem czeka mnie kolejny dzień, gdy w 40-stopniowym upale będę dźwigał 50-kilogramowe worki, rozładowując pociągi lub przenosząc towar dla znajomych sklepikarzy. Mogę być także robotnikiem drogowym, a wówczas mam przed sobą 10 godzin kucia w betonie prostym łomem lub kopania łopatą.
Za dzień pracy dostanę 120-150 rupii (7-9,5 zł). Jem tanio, stołując się w najtańszych barach, gdzie za miskę ryżu, kilka łyżek zupy z soczewicy i smażone ziemniaki z curry zapłacę 20-25 rupii. Na życie potrzeba mi nie więcej niż 50-70 rupii dziennie, dzięki czemu zarobione pieniądze mogę odkładać, żeby zawieźć je rodzinie na wsi lub zbierać na posłanie dziecka do szkoły.
Posłanie każdego z piątki moich dzieci do państwowej szkoły kosztuje 150 rupii miesięcznie, choć nie wiem po co tam chodzą, bo i tak niczego się nie uczą. No chyba że tych paru zwrotów, jak „Hello, money”, „Hello, eat” czy „Hello, give me pen, sir”.
O wysłaniu dzieci do byle jakiej szkoły prywatnej, gdzie przynajmniej czegoś by się nauczyły, raczej nie mam co marzyć, bo całe moje roczne zarobki nie starczyłyby nawet na rok nauki dla jednego dziecka.
Cały mój dobytek stanowi ubranie, które mam na sobie. Jedna para wytartych, pięciokrotnie cerowanych spodni, koszula świecąca dziurami i chińskie klapki o podeszwie tak cienkiej, że mógłbym się nią golić. Jeśli jestem rykszarzem, posiadam jeszcze rykszę, którą sam zrobiłem i szmatę, którą co i rusz ścieram pot z czoła.
Jednak wcale nie muszę być robotnikiem w sile wieku lub szpakowatym rykszarzem. Równie dobrze mogę być 8-, 12-letnim chłopcem i wyławiać monety z Gangesu. Czasem uda mi się wydobyć monetę o wartości 1 rupii, ale w większości muszę ręcznie wypłukiwać muliste nanosy rzeczne w poszukiwaniu starych monet o wartości 1, 2, 10 czy 50 centów.
Czasem uda mi się je sprzedać kolekcjonerom, co pozwoli mi zarobić 30-40 rupii dziennie. Nie jest to dużo, ale starczy na utrzymanie moje i przynajmniej jednej siostry, co znacznie odciąży mojego przepracowanego tatę.



Jeśli jestem dworcowym komiwojażerem, mam ten komfort, że rano i wieczorem mogę skorzystać z toalety i jednocześnie umyć się w którymś z tysięcy pociągów. Niestety sprawia to, że wokół wszystkich dworców w moim kraju unosi się wszechobecna woń moczu i fekaliów, ale to razi już chyba tylko niektórych turystów.
Gdy zapada zmrok, wracam na swoje stałe miejsce do spania. Śpię na dworcu, rozłożony na ziemi obok 200 lub 300 takich ja. Mogę również mieć własną miejscówkę w jakiejś zacisznej ulicy, gdzie czasem przykrywam się kartonem. Jeśli posiadam rykszę, śpię zwinięty w kłębek na kanapie z nogami na kierownicy. Tu przynajmniej nie chodzą po mnie szczury.
Pora spać. Jutro kolejny dzień życia.

.
———————————————————————–
W Indiach ponad 270 milionów ludzi żyje poniżej progu ubóstwa, czyli za mniej niż pół dolara dziennie. Ci opisani powyżej są szczęściarzami, bo mają pracę i zarabiają przynajmniej 100 rupii dziennie (6,5 zł). Często pozwala im to utrzymać całe kilkuosobowe rodziny, bo są ich jedynymi żywicielami.
Podobnie jak w Nepalu, także w Indiach wszystkie szkoły, włącznie z podstawówkami są płatne. Posłanie sześcio-, siedmiolatka do najtańszej państwowej podstawówki kosztuje ok. 100-300 rupii miesięcznie (6,5 – 20 zł). Jednak poziom nauczania w szkołach państwowych jest tak niski, a dzieci nikt nie kontroluje, że i tak, o ile przychodzą do państwowej szkoły, to niemal niczego się tam nie uczą.
Z kolei za posłanie dziecka do szkoły prywatnej trzeba zapłacić już 2000 – 5000 rupii miesięcznie (130 – 325 zł), w zależności od prestiżu placówki. Do tego dochodzi jeszcze koszt mundurków i podręczników.
Dzieci, które w ogóle nie chodzą do szkoły, w Indiach jest ponad 70 mln. W całym kraju aż 1/3 mężczyzn i niemal połowa kobiet nie umie czytać ani pisać (ponad 400 mln ludzi).
.
Pulitzer za te opisy !!
Najlepsze pozdrowienia z Tajlandii !!
M.
Rafał.. po powrocie proponuję byście wydali książkę z Waszej wyprawy. Doskonałe opisy!! 🙂
jestem za.. czekam na ksiażke !!! jestescie cudowni :)))