6 stopni w skali Richtera. Dużo to i mało.
Gdy uderzyły pierwsze wstrząsy, zaparkowaliśmy akurat naszego Żuka pod sklepem. Szybka myśl: stoimy nad tunelem metra albo bardzo blisko przejeżdża jakiś superpociąg. Tylko że w Christchurch nie ma metra ani ciężkich kolei!

O ile na zewnątrz nawet silne trzęsienie ziemi daje się odczuć niemal wyłącznie jako przejeżdżający blisko pociąg, to wewnątrz budynku wrażenia tego nie można już pomylić z niczym innym. Szyby piszczą, część witryn sklepowych pęka, ściany się trzęsą, a w mieszkaniu ciężko utrzymać równowagę. Ludzie odbijają się od ścian, w pośpiechu próbując opuścić budynki.
Trzęsienie ziemi 23 grudnia było czwartym największym w historii Christchurch. Tak się akurat złożyło, że miało ono swoje epicentrum w New Brighton – dzielnicy, w której zatrzymaliśmy się u naszego Couch Surfa.
Część mostów w mieście zostało uszkodzonych, a połowa New Brighton znalazła się pod wodą. O ile można tak powiedzieć o 20-centymetrowej warstwie wody zalegającej głównie na ulicach i co poniektórych chodnikach. Część miasta została zalana przez wody podskórne, które wraz z płynnym błotem uwolniły się na powierzchnię. W jednym z supermarketów dosłownie pękła podłoga, a po kilku minutach woda sięgnęła kilkunastu centymetrów. Centrum handlowe ewakuowano w jakieś 3 minuty, a przez kolejne kilka godzin pracownicy szczotkami wymiatali wodę i błoto wciąż wypływające na powierzchnię.

Jak twierdzą sejsmolodzy trzęsienie wigilijne było w zasadzie wstrząsem wtórnym po najbardziej niszczycielskim trzęsieniu z lutego 2011, gdy zginęło łącznie 181 osób. Straty oszacowano wówczas na 20 do 30 miliardów dolarów, co czyni je czwartym najdroższym trzęsieniem w historii świata. Lutowe trzęsienie miało co prawda zaledwie 6,3 stopni w skali Richtera, ale było dużo silniejsze niż mogłoby się wydawać.

Okazuje się bowiem, że skala Richtera to niemal nieużywana już przez sejsmologów zabawka, pielęgnowana w zasadzie wyłącznie przez dziennikarzy, ponieważ nadal najsilniej otwiera oczy masowej wyobraźni. Jest ona mocno niedoskonała, bo określa jedynie całkowitą ilość energii wyzwolonej podczas trzęsienia. Sejsmolodzy wolą tymczasem inne skale, a najchętniej wskaźniki takie jak PGA, określające przyspieszenie ziemi podczas wstrząsu. Innymi słowy jeśli trzęsienie jest zaledwie średnie, ale trwa chociaż pół minuty, albo nawet 2 minuty, to wyzwoli znacznie więcej energii niż gwałtowne wstrząsy trwające 12 sekund. I tak stało się właśnie w Christchurch w lutym. Przyspieszenie ziemi wyniosło wówczas 2,2 g, czyli było ponad dwukrotnie większe niż w przypadku większości trzęsień o sile 7, a nawet 8 stopni w skali Richtera.
Ale wróćmy do naszego trzęsienia z 23 grudnia. W ciągu całej doby poprzedzającej Wigilię odczuliśmy łącznie ponad 50 trzęsień, z czego aż pięć było silniejszych niż 5 stopni w skali Richtera. I cóż możemy rzec?
Miasto nie jest zrujnowane, nikomu nic się nie stało i jedyne co daje się odczuć, to nadmierna nerwowość. Zapłakani i spanikowani ludzie wydzwaniają do radia, skarżą się, że zawalił im się dopiero co odrestaurowany płot przed domem, a błoto na głównej ulicy sięga już połowy alufelgi. Już 5 minut po trzęsieniu przeleciały nad nami co najmniej 3 helikoptery ratownicze sprawdzające straty i poszukujące rannych. Tym razem na szczęście nikomu nic się nie stało.

Rozumiem, że lutowa trauma wciąż jest jeszcze żywa. Faktem jest, że zginęło wiele osób. Jednak straty oszacowane na 20-30 miliardów wynikają głównie z tego, że Inspekcja Budowlana nakazała wyburzyć ponad jedną czwartą z 4000 budynków w centrum uznanych za niestabilne (z tego mnóstwo biurowców i międzynarodowych hoteli). Wszystkie domy prywatne położone w promieniu kilkudziesięciu metrów od rzeki także zostały oznaczone jako „czerwona strefa” i przeznaczone do wyburzenia. Tak się akurat składa, że tradycyjnie od dziesięcioleci były to dzielnice willowe na bogatych przedmieściach.
Pewnie słusznie. Nowa Zelandia to bezpieczny kraj i nikt tu nie będzie ryzykował nawet złamaną ręką dla kilku milionów dolarów. I tak zapłaci ubezpieczyciel do spółki ze skarbem państwa.

Nie chcę bagatelizować sprawy. Rzecz tylko w tym, że kilka miesięcy temu spędziliśmy 3 miesiące w Indonezji. Niemal przez tydzień mieszkaliśmy w Dżogdżakarcie na Jawie. Pobliski wulkan Merapi jest prawdopodobnie najbardziej niszczycielskim wulkanem na Ziemi. Jawa podobnie jak Nowa Zelandia, także leży na Pacyficznym Pierścieniu Ognia i co jakiś czas nawiedzają ją silne trzęsienia ziemi. Podczas naszej wizyty w kwietniu mijało właśnie pół roku od jednej z najgwałtowniejszych erupcji Merapi w historii.

Cztery lata wcześniej znajoma, u której mieszkaliśmy na Couch Surfingu została przygnieciona przez metalową konstrukcję dachu, który zawalił się podczas tragicznego trzęsienia z 2006 roku. Przez wiele godzin leżała pół żywa, dopóki nie wyciągnęli jej sąsiedzi. Wówczas w trzęsieniu o sile 6,2 stopni w skali Richtera zginęło niemal 6 000 osób, a półtora miliona straciło dach nad głową.
Tam jednak o Inspekcji Budowlanej ani tym bardziej odszkodowaniach nikt jednak nie słyszał. Pod Merapi popioły także opadają, a ludzie zaczynają odbudowywać swoje wioski.

Widać zdecydowanie lepiej żyć w Nowej Zelandii niż Indonezji. Przynajmniej pod pewnymi względami.
.
A poniżej zapraszamy do pierwszej, z jak się zanosi bardzo licznych, galerii z Nowej Zelandii. Na początek okolice Christchurch, czyli region Canterbury na Wyspie Południowej.
.
![]() |
Canterbury, Nowa Zelandia |
.
Całkiem interesujący artykuł oby więcej było takich 🙂 Muszę również przyznać, że dużo ciekawych informacji znajduję się na tym blogu.
P.S
Muszę dodać ten blog do swoich ulubionych!
Pozdrawiam!