Tak, tak. Indii miało nie być, a są. Złożyło się na to kilka czynników, z których 2 najważniejsze to potęga reklamy i siła książki. Ale najpierw o czym innym.
Przymierzając się do wyjazdu, kierowaliśmy się dość opacznym rozumowaniem, że jeśli chcemy odwiedzić i choćby liznąć prawdziwych Indii, potrzebujemy przynajmniej miesiąca, który ciężko będzie nam wykroić. Rozumowanie w gruncie rzeczy słuszne, a na pozór niezauważalny błąd tkwił w ostatniej części zdania.
To co się zmieniło, to nasze przekonanie, że jeśli uznamy, iż kilka tygodni czy miesiąc warto spędzić gdzieś dłużej, to tak zrobimy. W miarę zbliżania się wyjazdu, coraz częściej przewija się w naszych głowach myśl, że niczego nie musimy. Zatem zaczniemy od Indii i spędzimy tam tyle czasu, ile uznamy za stosowne. Byleby zdążyć do Nepalu na treking w Himalajach przed zimą.
Potęga reklamy
A wracając do naszych rozważań marketingowych – wspomniana reklama to oczywiście Incredible India, która prześladowała nas w Egipcie i Izraelu na BBC oraz w Internecie. Zauroczeni najlepszą reklamą turystyczną od czasu kiedy Hannibal reklamował Kartaginę na przedpolach Rzymu, coraz intensywniej zaczęliśmy myśleć o tych rejonach. I tak już od kilku miesięcy podśpiewujemy do siebie, jak te cielęta, „Incredible India”. A reklama jest naprawdę spaśna. Kto nie widział, niech szybko włącza (tu wersja pełna – jeszcze spaśniejsza):
Jeśli nasz wyjazd do Indii będzie choć w połowie równie udany, to będziemy zadowoleni. A jak nie, to ich pozwiemy..
Siła książki
Kto nie ma telewizji lub nie trawi ogłupiającej papki marketingowej Wielkiego Babilonu, w Indiach również może się zakochać, przeczytawszy książkę „Shantaram” Gregory’ego Davida Robertsa.
Książka wyjątkowa i bardzo interesująca. Jest to fabularyzowana relacja australijskiego przestępcy, który po ucieczce z więzienia schronił się w Indiach i rozpoczął nowe życie. Abstrahując już od ciekawej fabuły i przeżyć głównego bohatera, opowieść ta ubrana jest w przepiękne realia, które nadają jej niepowtarzalną atmosferę. Życie toczące się w małej indyjskiej wiosce w Maharasztrze, codzienność w slumsach w Bombaju, skomplikowane relacje międzyludzkie w tym wielokulturowym i wieloreligijnym społeczeństwie, poszukiwanie drogi do lepszego życia. To wszystko tam jest. A nawet dużo więcej.
Niestety wadą tej książki jest to, że jest dość gruba. I tak na przykład moja dobra koleżanka już się raczej z nią rozminie, bo czyta tylko książki cienkie, aby nadrobić średnią czytelnictwa w Polsce (1 książka na 2 lata). Jeśli ktoś idzie tym tropem, to niech na naszą odpowiedzialność zaliczy sobie Shantaram jako 2 albo nawet i 3 książki. Będzie mu wybaczone. Naprawdę warto. I przynajmniej będzie miał spokój na kilka lat.
Bilet za 1200 zł
A bilety do Indii kupiliśmy za 1250 zł (słownie: tysiąc dwieście pięćdziesiąt). Fakt, że w jedną stronę, ale w dwie można już mieć za 1700-1900 zł. Ale o tym będzie następnym razem.
Nie wierzcie reklamie 🙂 O różnicach między reklamą a rzeczywistością w Indiach pisałam tutaj http://careerbreak.wordpress.com/2010/07/14/o-tym-jak-podroz-nauczyla-nas-cierpliwosci-a-haridwar-chwilowo-nas-jej-pozbawil/
Ale i tak warto pojechać. Bo mimo, że ten kraj jest chyba największą lekcją cierpliwości jaką człowiek może sobie zafundować, to jest w nim coś fascynującego.
Wiecie już gdzie planujecie uderzyć w Indiach? Polecam Ladakh – bez śmieci, tłoku i hałasu 🙂
Nie wierz reklamie, sprawdź sam. To coraz bardziej popularne hasło przyświeca nam od zawsze, więc jak zwykle nie zakładamy nic z góry i zobaczymy, jak potoczy się los na miejscu.
Ladakh był w planach, ale że jedziemy dopiero w październiku, to chyba z niego zrezygnujemy, gdyż może być już zasypany. Za to z pewnością udamy się w jakieś mniej turystyczne rejony środkowego Dekanu i wschodniego wybrzeża.