Dawno dawno temu, gdzieś w północnej Australii, w jednej z aborygeńskich wiosek grasował demon. Demon był to potworny, co porywał bezbronnych mieszkańców. Nie szczędził kobiet ni dzieci, które zjadał okrutnie i krwawo.
Wieś wzięła się jednak na sposób, ustawiwszy warty złożone z najdzielniejszych wojowników. Najmężniejsi z mężów czuwali dzień i noc, czatując na strasznego demona. Pewnej bezksiężycowej nocy niczego niespodziewający się zły duch zakradał się skrycie, ukradkiem i chyłkiem, w poszukiwaniu niewiasty do schrupania. Przybywszy do chaty, natychmiast został przydybany przez dzielnych wojowników, co zrazu wszczęli alarm.
Gwałtu rety, cała wioska się zleciała, większość w ogóle bez piżam, po czym poczęła ciskać w demona kamieniami. Pewnie skończyłby duch marnie, ale zapędzon pod wielki eukaliptus i postawion w tak trudnej sytuacji, zdecydował się na brawurowy ruch.
Spanikowany demon chycił w dwie dłonie swojego demoniego członka, spojrzawszy skonsternowany. Długi, centkowany, kręty. Jak wąż boa, oburącz do ust go przycisnął, wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął… I zagrał.
Począł grać na niem, czem zupełnie zbitych z pantałyku Aborygenów całkowicie tem graniem zahipnotyzował.
Demon skórę uratował, a Aborygeni ostali się z jednym z najstarszych instrumentów świata – didgeridoo.
****
Kilka tysięcy lat później, w skłocie Przychodnia w Warszawie zebrali się przybysze z najodleglejszych zakątków świata. Przybyło afrykańskie djembe i latynoskie bongo. Przyszedł szwajcarski hang drum, tudzież grillem, aliści i wokiem nazywany. Przywędrowało wreszcie i australijskie didgeridoo.
I zagrali.
A do Przychodni demony z najodleglejszych światów przybywały.
.
.